19. 03. 2024

Nowe artykuły:
Kto się boi dzikiego kota, czyli wokół idei miasta biocentrycznego

Kto się boi dzikiego kota, czyli wokół idei miasta biocentrycznego

Autorka przedstawia wstępnie ideę miasta biocentrycznego. W myśl tej nowej koncepcji przestrzeń miasta powinna być organizowania ze względu na dobrostan i harmonijną koegzystencję zarówno istot ludzkich, jak i nie-ludzkich. Artykuł jest zaproszeniem do dyskusji oraz pracy nad konkretnymi wymiarami takiej nowej międzygatunkowej koegzystencji.

G wałtowne środki, za pomocą których mer postanowił uregulować problem bezdomnych psów, wywołały dalszy wzrost przemocy i sprawiły, że pewne osoby wyszły na ulice, żeby strzelać do psów z broni palnej. […] Po tych parkosyzmach przemocy nastąpił inny dramatyczny incydent, wywołany przez kilka niezidentyfikowanych osób, które wdarły się siłą do pewnego mieszkania […], i zmaltretowały pałkami wiekową damę oraz trzy bezpańskie psy, które ukrywała u siebie, a w końcu zrzuciły zwierzęta z balkonu, psy nie żyją, kobieta przebywa w szpitalu”[1].

Relacja, przytaczana przez Jeana Rolina w serii reportaży „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa”, nie jest doniesieniem z pogrążonych w chaosie wojny krajów Trzeciego Świata, zbyt zajętych przejawami masowego przelewu krwi wśród ludzi, aby zawracać sobie głowę takim „marginalnym” problemem, jak szlachtowanie zwierząt na ulicy. Dotyczy ona polityki regulacji populacji bezpańskich psów w Rumunii, a więc bądź co bądź na terenie Unii Europejskiej. Gdyby ktoś miał wątpliwości, czy psia masakra nie jest wyłącznie przejawem politycznej kultury  tego jednego kraju (skądinąd od lat borykającego się z psim problemem na terenie miast), wystarczy pobieżne przejrzenie stron internetowych. Dość wspomnieć głośną sprawę masowego odstrzeliwania bezpańskich psów na terenie ukraińskich miast przed Euro 2012, psią hekatombę w Pekinie w 1983 roku (mordowano tam nawet psy posiadające właścicieli) albo wstrząsający los ateńskich czworonogów w brutalny sposób zlikwidowanych przed olimpiadą w tym mieście. Przykłady można mnożyć.

Zjawisko bezdomnych psów i wszystkie związane z nim problemy (zwłaszcza nie zawsze harmonijna, a czasem ewidentnie generująca konflikty relacja tych drapieżników z człowiekiem i innymi zwierzętami zamieszkującymi miasta) to temat-rzeka, skądinąd niezwykle frapujący, zarówno z perspektywy kulturowej i socjologicznej, jak prawnej. Jak w soczewce skupia ono jednak problem znacznie szerszy, wykraczający poza los żyjących dziko czworonogów – problem ogniskujący się wokół pytania: czym jest miasto i komu powinno służyć?

NATURA NA SMYCZY

Nawet najbardziej progresywnie myślący aktywiści i teoretycy polityki miejskiej zatrzymują się zazwyczaj na stwierdzeniu, że miasto powinno rozwiązywać problemy człowieka i odpowiadać na jego potrzeby. Jeśli nawet w myśli miejskiej, urbanistycznej lub architektonicznej pojawia się pojęcie miejskiej „natury” (a w ostatnich dekadach pojawia się tak nagminnie, że zaczyna spełniać funkcję fetyszu), jest to spowodowane faktem, że dla dobrostanu człowieka, jego samopoczucia i komfortu korzystne jest przebywanie w takim właśnie otoczeniu. Zyskująca coraz szersze rzesze zwolenników koncepcja sustainable city jest zatem w przeważającej mierze uderzająco antropocentryczna. Miejska zieleń, wśród której można odpocząć od aglomeracyjnego gwaru, wesoło świergoczące ptaki, zarybione akweny wodne, są w niej nie tyle wartością samą w sobie, ile estetycznym dodatkiem do ludzkiej ikonosfery, nieodłącznym komponentem dobrze urządzonej przestrzeni, zaprojektowanej tak, aby przedstawiciele naszego gatunku mogli prowadzić w jej ramach szczęśliwe, dostatnie i „zrównoważone” życie. W tak zaprojektowanym mieście jest miejsce dla psów wyprowadzanych na spacer (byle na smyczy i w kagańcu), a nawet na stworzoną specjalnie dla nich infrastrukturę, jak psie toalety (budowane de facto z myślą o komforcie ludzi, psu jest bowiem zasadniczo obojętne gdzie pozostawi resztki swojej przemiany materii), ale już nie dla psów bezdomnych, wałęsających się po ulicach bez celu i często szukających zwady. Dobrze będą tam widziane ptaki śpiewające, motyle, kaczki i łabędzie, stanowiące prawdziwą frajdę zwłaszcza dla rodzin z dziećmi, ale już gołębie, uznane za gatunek brudny i przenoszący choroby, nie mogą cieszyć się w nowoczesnym mieście podobnymi przywilejami – najłagodniejszym, choć niezwykle wymownym przejawem skierowanej przeciw nim przemocy symbolicznej są ostre igły wieńczące wiele gzymsów, pomników i parapetów w centrach miast cywilizowanego świata.

Można oczywiście uznać podobne przejawy antropocentrycznej optyki jako naturalny składnik międzygatunkowej walki o byt, w której człowiek musi bronić się przed ekspansją zagrażających mu gatunków. Budzące sensację opowieści o szczurach opanowujących biedniejsze dzielnice, dzieciach pokąsanych przez bezpańskie psy tudzież sporadycznych (przynajmniej w naszym kraju), ale groźnie brzmiących wypadkach wścieklizny przenoszonej przez mnożące się bez kontroli zwierzęta, zdają się podsycać ową atmosferę konfrontacji, wynikającą z podświadomego przekonania o osaczeniu cywilizowanych, porządnych mieszkańców zachodnich miast przez dzikie bestie czyhające na ich zdrowie i życie (ciekawego skądinąd materiału do analizy w tym obszarze dostarcza hollywoodzki klasyk, film „Ptaki” Alfreda Hitchcocka, tudzież późniejsze produkcje filmowe klasy C, eksplorujące podobną tematykę, a mianowicie ludzi atakowanych przez zwierzęta-mutanty). Nie zamierzam oczywiście ignorować realnych problemów łączących się z koegzystencją ludzi oraz innych zwierząt w mieście. Warto jednak przeanalizować teoretyczne podstawy, z których wyrosła na przestrzeni dziejów koncepcja miasta jako przestrzeni ludzkiej władzy nad naturą oraz zastanowić się, czy możliwe są alternatywy wobec takiego stanu rzeczy.

NAWRACANIE, OSWAJANIE, TRESOWANIE

Zjawisko urbanizacji od wieków utożsamiano z ideą cywilizacji, rozumianej jako wprzęgnięcie w ludzką przestrzeń symboliczną jak najwięcej dzikich terenów pozostających dotąd pod władaniem natury. Obszary niezurbanizowane uznawane były nie tylko za „puste” (bo niezamieszkane przez człowieka, bogactwa ekosystemów nie brano pod uwagę), ale często także budzące grozę, jako siedlisko mrocznych, nieznanych sił, które należało okiełznać, aby nadać przestrzeni „boski” (czyli ludzki) ład. Miasto stanowiło zatem przyczółek ludzkiej cywilizacji kształtowany w opozycji do niezagospodarowanej przyrody. W erze nowożytnej urbanizm zaanektowany został przez ideę postępu. Zgodnie z towarzyszącymi jej przekonaniami miasto miało stanowić kwintesencję władzy rozumu nad nieokrzesanością i niepokojącą pierwotnością natury uosabianą przez tereny wiejskie, niepoddane absolutnemu władaniu człowieka. Nowoczesna aglomeracja stała się kwintesencją odseparowania człowieka od natury, także w jej najokrutniejszych przejawach – doskonałym przykładem takiego modernistycznego przełomu w procesie cywilizowania miasta jest zniknięcie powszechnych jeszcze w okresie nowożytnym jatek, w których zabijało się i oprawiało zwierzęta. W nowoczesnym mechanizmie miejskim ich funkcje przejęły „zakłady produkcji mięsa” – rzeźnie doskonale odseparowane sensorycznie od percepcji przeciętnego mieszkańca, ułatwiające mentalne odcięcie człowieka od brutalnych przejawów relacji człowiek-zwierzę. Uderzające, że z tym procesem zbiegły się początki masowych kampanii likwidacji bezpańskich psów w miastach[2] oraz czegoś, co można określić mianem „zwierzęcej gentryfikacji”. Chodzi o zjawisko likwidacji naturalnego habitatu miejskich zwierząt, zwłaszcza kotów i psów, który stanowią komórki, garaże oraz wszelkie miejskie i podmiejskie zaułki, i zastępowanie ich nowoczesnymi, eleganckimi założeniami architektonicznymi, w których dla swobodnie biegających zwierząt nie ma już miejsca.

[ct_headings level=”h4″] Współczesne miasto stanowi zatem przestrzeń wyraźnej przemocy symbolicznej, w której gatunkiem dzierżącym władzę absolutną jest człowiek, inne zaś gatunki tolerowane są wyłącznie w takim wymiarze, w jakim ich natura nie wchodzi z nim w konflikt – przy czym konfliktem stają się tu nie tylko kwestie tak niepodważalne, jak np. ludzkie bezpieczeństwo w starciu z hordą psów, ale także aspekty czysto estetyczne, chociażby kłopotliwa konieczność usuwania kocich czy gołębich odchodów. Nawet drobna niedogodność spowodowana przez zamieszkujące miasta zwierzęta może stać się punktem wyjścia dla dążeń ograniczania ich populacji.[/ct_headings]

ROZWIĄZANIE: MIASTO BIOCENTRYCZNE?

W środowiskach naukowych coraz więcej zwolenników zyskuje ostatnimi czasy myśl poddająca krytyce brutalną dominację człowieka nad naturą, zwłaszcza zaś innymi zwierzętami. Tego typu myślenie – zwane posthumanistycznym, biocentrycznym lub ekocentrycznym[3] – wykształciło także własną refleksję dotyczącą filozofii miasta z perspektywy nieantropocentrycznej, takie jak chociażby koncepcja zoopolis zaproponowana przez Jennifer Wolch z Berkeley College[4]. [ct_headings level=”h4″] Idea miasta biocentrycznego (ekocentrycznego) zakłada wypracowanie „transgatunkowej praktyki miejskiej”,  poprzez próbę stworzenia harmonijnej koegzystencji wielu gatunków w przestrzeni zurbanizowanej. Zgodnie z tak przyjętym założeniem miasto stanowi przestrzeń współistnienia interesów różnych aktorów – zarówno ludzkich, jak i nie-ludzkich. Nie ma być już więc twierdzą zbudowaną i chronioną przez homo sapiens, twierdzą, której sens i cel istnienia sprowadza się do zapewnienia komfortu jednemu tylko gatunkowi, ale przestrzenią radykalnie demokratyczną, której infrastruktura pozwala na realizowanie interesów także zamieszkującym aglomerację zwierzętom.[/ct_headings]

Koncepcja wygląda na utopijną, warto jednak nie odrzucać z góry jej założeń jako bredzenia pięknoduchów. Należałoby natomiast przeprowadzić krytyczną analizę podobnych rozwiązań pod kątem ich urzeczywistnienia w warunkach często jawnej sprzeczności interesów ludzi i nie-ludzi. Pytania, które warto zadać, to, po pierwsze: gdzie przebiega granica międzygatunkowego kompromisu, a więc do jakiego punktu można się posunąć w akceptowaniu tych zachowań miejskich zwierząt, które stoją w sprzeczności z dobrostanem lub choćby komfortem człowieka?  Po drugie: jak radykalne środki należałoby przedsięwziąć w przypadku jawnego zagrożenia ludzi lub innych zwierząt przez np. siejącą postrach psią watahę lub rozprzestrzeniającą się swobodnie kolonię szczurów? W końcu po trzecie: czy zakładając, że miejskie zwierzęta zostałyby wyjęte spod władzy człowieka mielibyśmy wobec nich nadal zobowiązania moralne?

Odpowiedzi na te pytania nie należą do łatwych i nie roszczę sobie prawa do rozwiązywania tych arcytrudnych kwestii w ramach niniejszego tekstu. Warto jednak zdać sobie sprawę, że w dyskusji o progresywnym ujęciu relacji międzygatunkowych w mieście należy rozgraniczyć dwie kwestie: z jednej strony samą ideę miasta biocentrycznego jako takiego, w którym ludzka władza przestaje mieć charakter absolutny, z drugiej zaś – przekonanie, że harmonijna koegzystencja ludzi i nie-ludzi (a tym bardziej różnych gatunków nie-ludzkich między sobą) jest możliwa. Wydaje się, że o ile pierwsza idea jest względnie realistyczna (oczywiście przy odpowiednim poziomie świadomości u przedstawicieli naszego gatunku), o tyle druga stanowi wyłącznie utopijną mrzonkę. Trzeba powiedzieć wprost, że relacje między gatunkami nigdy nie były, nie są i nie będą harmonijne, a wypracowywanie przestrzeni koegzystencji jest niezwykle trudne i wymagające ciągłego negocjowania warunków (co jest o tyle skomplikowane, że sama idea negocjacji jest znana wyłącznie człowiekowi), często stawiając na szali dobrostan poszczególnych osobników lub gatunków.

INDIE – BIOCENTRYZM ZREALIZOWANY

Warto w tym miejscu odwołać się do przykładu miasta indyjskiego jako zurbanizowanej przestrzeni o charakterze biocentrycznym. Wydaje się ono bowiem wręcz egzemplarycznym przykładem koegzystencji różnych gatunków, co ma wyraźne zakorzenienie w indyjskiej religii i filozofii, bodaj jedynym (oprócz wyrosłego z niej buddyzmu) systemie religijnym nie zdominowanym przez myślenie antropocentryczne. Po ulicach indyjskich miast oprócz mknących riksz, samochodów, skuterów i autobusów przechadzają się nie tylko krowy (posiadające jak wiadomo status zwierząt świętych), ale także psy, koty, kozy, małpy, a nawet szczury. Zwierzęta żywią się pozostawianymi przez ludzi na ulicach resztkami (w Indiach kosze na śmieci należą do rzadkości), często rzuca im się też niedojedzone porcje pożywienia – placki roti, obierki, czasem warzywa. Kotom i psom wystawia się też nierzadko miski z wodą. Zwierzęta przechadzają się swobodnie między kramami, sklepikami, zaułkami, zazwyczaj nie niepokojone przez nikogo i nie przeganiane (swoich kocich rezydentów mają czasami nawet sklepiki spożywcze, co w Europie byłoby nie do pomyślenia ze względów sanitarnych). Zarazem jednak stosunek ludzi do zwierząt jest w Indiach zazwyczaj pozbawiony nadmiernego sentymentalizmu. Kocia i psia populacja w zatłoczonych, biednych dzielnicach indyjskich miast  rozrasta się do ogromnych rozmiarów (nie trzeba chyba dodawać, że takich wolnożyjących zwierząt nikt tam nie sterylizuje), mierząc się w konsekwencji z brutalnymi zasadami walki o byt. Wśród zwierząt szerzy się więc niedożywienie i choroby. Warto jednak dodać, że z podobnymi problemami mierzą się także ludzie, zwłaszcza zamieszkujący slumsy przedstawiciele najniższych kast. W indyjskim mieście zwierzęta i ludzie dzielą bowiem podobny los. Zarówno przedstawiciele homo sapiens, jak i innych gatunków dzielą się na pariasów i „radżów”. Życiorysy są różne, ale miasto – wspólne.

Nie twierdzę, że przykład miasta indyjskiego jest idealnym modelem do zaimplementowania przy próbach stworzenia miasta biocentrycznego. Poza oczywistymi problemami kulturowymi (trudno wyobrazić sobie Europejczyków akceptujących tak liczną menażerię na ulicach) oraz klimatycznymi (mroźne zimy są w naszej szerokości geograficznej poważnym zagrożeniem dla zwierząt żyjących na powietrzu) wspomniany model problematyzuje kwestię jednostkowego dobrostanu przedstawicieli żyjących luźno populacji. Dobrze jednak uświadomić sobie, że funkcjonujący w Europie system „oczyszczenia” miast z innych gatunków i podporządkowania ich absolutnej władzy człowieka nie jest jedynym systemem konstruowania relacji miedzy ludźmi a nie-ludźmi w obszarach zurbanizowanych. Być może warto czerpać także z takich wzorców?


[1] Jean Rolin, „I ktoś rzucił za nim zdechłego psa”, Wołowiec, 2011

[2] Dotyczy to głównie krajów Europy Zachodniej, bo w pozostałych częściach globu proces ten aktualnie trwa, bądź dopiero się zaczyna

[3] Pojęcia “posthumanizm”, “biocentryzm” i “ekocentryzm” są zbliżone znaczeniowo, choć nie synonimiczne. Na potrzeby niniejszego tekstu można założyć, że sformułowania „miasto posthumanistyczne”, „miasto biocentryczne” i „miasto ekocentryczne”  są zbieżne. Warto jednak pamiętać, że sformułowanie „ekocentryzm” koncentruje się bardziej na współegzystowaniu gatunków, zaś „biocentryzm” na dobrostanie poszczególnych jednostek.

[4] Jennifer Wolch, „Zoopolis” [w:] “Animal Geographies: Place, Politics, and Identity in the Nature-Culture Borderlands”, red. Jennifer Wolch, Jody Emel, Londyn, Nowy Jork 1998

 

Podziel się opinią:
Pin Share

Comments

comments

About The Author

mm

Autorka jest animatorką kultury, aktywistką i edukatorką ekologiczną, a także łodzianką. Interesuje się refleksją posthumanistyczną w kulturze (zwłaszcza w kontekście praw zwierząt), alternatywnymi rozwiązaniami w obszarze projektowania, ekonomii i relacji społecznych oraz działaniami artystycznymi w przestrzeni miejskiej. Na co dzień pracuje jako koordynatorka projektów w branży filmowej, po godzinach m.in. działa w łódzkiej kooperatywie spożywczej, znajduje domy dla bezdomnych kotów, zajmuje się redesignem mebli i podróżami.

Related posts

2 Comments

  1. Johana de Sanchez

    Hm, interesujące, nowatorskie. Też rozmyślam i pracuję nad miastem przyszłości. Chyba będąc zwierzęciem trzymałabym się z daleka od ludzi na razie, ale to może się zmienić. Czy dzikie zwierzęta dobrze by się czuły z nami? Z kolei łagodne jak baranki lwy, czy nadal byłyby lwami. To szalone, ale i kapitalne. Dzieci uczące się od zwierząt. Niezwykłe. Muszę taka możliwość zawrzeć w moim projekcie. Zwłaszcza, że ciągle się głowię nad tym, co zrobią wyzwolone z niewoli ofiary naszej hodowli? A może zaczną ewoluować i tworzyć swoją kulturę? To by dopiero było! No po prostu odjechany pomysł, bardzo mi się podoba, mieć za sąsiadów rodzinę szympansów. Cudowne. Podziwiam i wykorzystam.

    Reply
  2. mm
    Aleksandra Pozniak-Wolodzko

    Szanowne panie zdaje się nie mają jeszcze dzieci. Co czuje matka 9-cio miesięcznego niemowlaczka bawiącego się w piaskownicy do którego podchodzi pies? Co czuje matka 5-cio letniej dziewczynki bujającej się na huśtawce do której podchodzi pies? Czy siedmiolatek, albo nawet dwunastolatek może sam pójść do szkoły? czy wystarczy mu na wszelki wypadek kij do obrony? Jeżeli w miastach dzieci mają być bezpieczne to albo trzeba odgradzać place zabaw i odprowadzać dziecko do furtki i z powrotem, albo budować odgrodzone osiedla – miejskie getta, albo zatrudniać ludzi, którzy zaopiekują się błąkającymi się zwierzętami. Mieszkam na przedmieściach. Kilka lat temu moją ulicą nie można było się przejść bez minięcia się z tak zwanym dużym czarnym. Gdy wychodziłam na spacer ze swoim psem na smyczy za każdym razem był strach, czy dam radę go utrzymać, czy dojdzie do walki, czy jeśli mój pies będzie miał kaganiec to czy da radę się obronić przed psem bez kagańca. Była też horda kilkunastu kundli. Moja mama jest z wykształcenia mgr rolnictwa, jako dziecko mieszkała na wsi. Mogła by napisać tu kilkanaście traumatycznych historii z dziećmi i zwierzętami. Ale dajmy już spokój. Pozdrawiam 🙂

    Reply

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *