Są ich tysiące. Dziesiątki tysięcy. Na ulicach, chodnikach, zaułkach, podwórkach. Anektują każdą dostępną przestrzeń – i wciąż domagają się więcej. Swoją obecność zaznaczają dotkliwym smrodem, głośnym wyciem i piskiem opon. W ciągu ostatnich dziesięcioleci stały się tak naturalnym elementem pejzażu, że nie wyobrażamy sobie bez nich życia. Bo czy możliwe jest miasto bez samochodów?
Tymczasem najbardziej nowatorskie projekty z obszaru zrównoważonej urbanistyki opierają się na rozwiązaniach, według których ruch samochodowy jest całkowicie wycofany z głównych arterii miejskich. Ocienione zielenią bulwary służą tylko pieszym i rowerzystom. Na dłuższe odległości po mieście przemieszczamy się elektryczną kolejką. Tak radykalne rozwiązania to jeszcze póki co pieśń przyszłości (choć zaczynają być już realizowane, np. w szwajcarskim Zermatt), ale celowe utrudnienia dla ruchu samochodowego wprowadza się w coraz większej ilości miast europejskich, takich jak Paryż, Londyn czy Kopenhaga. Za wjazd autem do centrum wielu z nich trzeba uiścić specjalne myto, coraz więcej ulic jest zamykanych dla pojazdów silnikowych, a pozostałe gęsto wysadza się drzewami, co znacznie zmniejsza ilość miejsc parkingowych (tak, w Paryżu jest to atutem!). Jeszcze odważniej poczynają sobie władze Seulu, które postanowiły odkopać rzekę, jaką w latach sześćdziesiątych zakryto kilkupasmową przelotówką. Teraz na miejscu smrodliwej arterii znajduje się przyjazna przestrzeń nad wodą, otoczona zielenią. Tak, napiszę to jeszcze raz: zamknięto jedną z najbardziej ruchliwych ulic wielomilionowej stolicy Korei Południowej po to, żeby stworzyć w tym miejscu park nad rzeką! Oczyma wyobraźni widzę, jak np. prezydent Warszawy podejmuje decyzję o likwidacji Wybrzeża Kościuszkowskiego, żeby przeznaczyć ten teren na budowę rozległych, ocienionych bulwarów nad Wisłą. Protesty wokół ACTA bledną przy tym, co mogłoby się wtedy wydarzyć. Toż to zamach na podstawowe prawa obywateli!
W Polsce, kraju dość sprawnie rozwijającym się ekonomicznie, ale wciąż mocno zapóźnionym pod względem kulturowym i mentalnym, to wciąż nie do pomyślenia. To nie Dania czy Holandia, gdzie codziennie setki urzędników i przedsiębiorców dojeżdżają do pracy na rowerach. Posiadanie samochodu – a najlepiej dwóch – i codzienne przebijanie się nim przez miasto (nawet okupione wrzodami spowodowanymi uwięzieniem we wszechobecnych korkach) to wciąż symbol społecznego statusu. W tramwajach, autobusach i metrze tłoczy się plebs, rower to gadżet odpowiedni dla młodzieży. Aspirujący przedstawiciel/przedstawicielka klasy średniej prędzej umrze niż pożegna się ze swoim czterokołowcem. Oczywiście niewielu przyznaje się przy tym do snobistycznych źródeł swojego przyzwyczajenia. Jak to zazwyczaj bywa, konieczna jest racjonalizacja objawiająca się podawaniem setek „niepodważalnych” powodów, dla których rezygnacja, lub chociażby ograniczenie używania auta jawi się jako zadanie przewyższające zdobycie Mount Everestu. Samochód po prostu jest, i już. Problemy z jego swobodnym używaniem (kilkudniowy pobyt w serwisie, roboty drogowe, nie mówiąc już o takich szaleństwach, jak stworzenie deptaku lub inne ograniczenie samochodowej „złotej wolności”) urastają do rangi katastrofy uniemożliwiającej swobodne funkcjonowanie jednostki.
Nie zamierzam przy tym deprecjonować realnych problemów, z którymi zderza się idea zrównoważonego transportu w polskich miastach. Fatalny system komunikacji zbiorowej, nieliczna ilość buspasów i ścieżek rowerowych, dyskryminujące rowerzystów prawodawstwo, brak sprawnie działającego systemu rowerów miejskich – te niewątpliwie palące kwestie mogą skutecznie zniechęcić do rezygnacji z używania z czterech kółek. Jednak trudno oprzeć się podejrzeniu, że nawet gdyby usunąć wszystkie obiektywne problemy transportowe, większość wielkomiejskiej klasy średniej i tak dusiłoby się w swoich ryczących automobilach. Niestety, pod względem świadomości ekologicznej nadal jesteśmy trzecim światem.
Artykuł przedrukowany z bloga Autorki, za jej zgodą.
Najgorsze jest to, że kiedy idzie się pieszo przez miasto, albo gdy jedzie się rowerem, otacza nas hałas, kurz i smród, a kiedy jedzie się samochodem jest filtracja, klimatyzacja, muzyka i ciepło. Ponadto piechur, albo rowerzysta na jezdni nie ma żadnych szans w konfrontacji z ryczącym automobilem. Albo jest się w samochodzie, albo jest się ofiarą samochodów.