19. 03. 2024

Nowe artykuły:
Pomidorem w system, czyli kilka słów o kooperatywach

Pomidorem w system, czyli kilka słów o kooperatywach

Artykuł przedstawia powoli rosnący w Polsce ruchu kooperatyw spożywczych. Pokazuje, że zwykły akt kupowania jedzenia, może stać się narzędziem budowania lokalnej wspólnoty, uczenia się odpowiedzialności, optowania za sprawiedliwym handlem, wspierania producentów, szkołą demokracji uczestniczącej…

C oś się zmienia. Powoli, cicho, niepostrzeżenie. Bez fajerwerków, rozdzierania szat, patetycznych słów i zwietrzałych gestów. Pod sypiącym się gmachem systemu ryją tunele subwersywne idee, przełomowe, choć stare jak świat rozwiązania, alternatywne sposoby patrzenia jak rzeczywistość. W przeciwieństwie do starych ideologii nie tworzą spójnego, totalizującego systemu – ich cechą jest pluralizm, intuicyjność, działanie tu i teraz. Brak dopracowanej teoretycznie siatki przekonań może być zarazem słabością i siłą. Słabością, bo zmniejsza jednorazową siłę uderzeniową. Siłą, bo pomaga ustrzec się przed pokusami ideologicznego autorytaryzmu.

Jedną z takich oddolnych inicjatyw działających w kontrze do systemu jest ruch kooperatyw spożywczych. Na Zachodzie nurt obywatelskich spółdzielni mających na celu uniezależnienie się od systemu korporacyjnego i dyktatu supermarketów oraz wprowadzenie uczciwych relacji między producentami a konsumentami żywności działa z powodzeniem od wielu lat. W Polsce dopiero raczkuje. Liczby mówią za siebie: jedna z najstarszych europejskich kooperatyw, spółdzielnia kopenhaska, liczy sobie 3,5 tysiąca członków. Łódzka, będąca drugą w Polsce (po warszawskiej) – skupia około 150 osób. Ale liczby te rosną z miesiące na miesiąc.  Kooperatywy powstają jak grzyby po deszczu w coraz większej ilości miast – nie tylko tych największych, jak Poznań, Kraków, czy Gdańsk, ale nawet tych średniej wielkości – Toruniu, Opolu czy Sopocie.

To, że nurt ma się coraz lepiej, uświadomił pierwszy ogólnopolski zjazd kooperatyw, jaki odbył się niedawno w studiu Cukry na warszawskiej Woli. Zgromadził działaczy z całej Polski, których kręcą tematy spółdzielczości, żywności ekologicznej i sprawiedliwego handlu, którzy chcą nawiązywać nowe kontakty i wymieniać się doświadczeniami. Jadąc na zjazd jako reprezentantka łódzkiej kooperatywy, spodziewałam się kameralnego, półoficjalnego spotkania w wąskim gronie podobnych do nas „popaprańców”. Co zobaczyłam? Duży, dobrze zorganizowany, a zarazem przeprowadzony na luzie kongres skupiający ludzi różnego wieku i profesji, których łączy jedno: nie godzą się na panujące żywnościowe status quo. Tam, w gronie ludzi, którzy całkowicie wolontariacko angażują się w inicjatywę podminowującą system, choć wiedzą, że zasięg ich oddziaływania jest znikomy, a ich walka przypomina zmagania Dawida z Goliatem (choć, biorąc pod uwagę skalę, lepiej byłoby użyć metafory mrówki walczącej ze słoniem) – miałam poczucie, że inna rzeczywistość jest możliwa.

Co jest takiego pociągającego w tworzeniu spółdzielni spożywczych, w sytuacji, gdy tony warzyw i owoców mamy na wyciągnięcie ręki, w pobliskim supermarkecie? W ogóle po co to wszystko?

Po pierwsze – sprzeciwienie się nieuczciwym relacjom panującym w systemie dystrybucji żywności, zgodnie z którymi lwią część ceny produktu zgarniają dystrybutorzy i sieci sklepów. Przykład pierwszy z brzegu: banan, za którego płacimy złotówkę. Wiecie, ile z tego trafia do osoby, która go zebrała? 1,5 grosza. Właściciel farmy otrzymuje 10 groszy. Pozostałe 88,5 grosza to przychody pośredników. Rozkład zysków z polskich warzyw i owoców jest mniej drastyczny, ale problem istnieje. Wystarczy przejechać się na giełdę i sprawdzić, ile zapłacimy za 10 kilo ziemniaków.

Po drugie – próba dotarcia do niedrogiej żywności ekologicznej. Co nie jest łatwe, bowiem większość rolników produkujących ekologiczną żywność pozyskuje kosztowne certyfikaty, co znacznie podnosi ceny produktów.

Po trzecie – promowanie zdrowej i etycznej diety wegetariańskiej i wegańskiej.

Po czwarte wreszcie – tworzenie demokratycznie zarządzanych wspólnot wpierających i animujących działania na rzecz lokalnych społeczności (w przypadku łódzkiej kooperatywy jest to m.in. pomoc młodzieży społecznie wykluczonej).

Nie jest łatwo siłować się z wielogłową hydrą pseudokapitalizmu. Bo nie łudźmy się, że współcześnie panujący rozkład sił ma cokolwiek wspólnego (no, może poza wciąż niezmiennym kultem posiadania dóbr) z pierwotnym założeniami ideologii kapitału, zakładającymi potencjalną równość szans graczy. Kapitalistyczny dziki zachód,  ucieleśniony przez mit „od pucybuta do milionera”, został zastąpiony przez system kartelowy, w którym role są rozdzielone, a jakiekolwiek naruszenie układu w skali makro – praktycznie niemożliwe.

Zgadza się – nie zmienimy świata. Nie teraz, nie tu. Nie przewrócimy do góry nogami całego systemu, nie wprowadzimy na całym świecie z dnia na dzień rozwiązania sprawiedliwej dystrybucji dóbr. Nie przewalczymy obowiązku wprowadzania zakazu oprysków roślin i sztucznych nawozów. Nie narzucimy zakazu jedzenia zwierząt. Nie zmusimy korporacyjnych sieci supermarketów do przejścia na jasną stronę mocy i nie odwiedziemy mas ludzkich, otumanionych nachalną reklamą, od konsumpcyjnego modelu życia. Nie przeprowadzimy rewolucji. Całe szczęście – rewolucje rzadko kończą się dobrze.

To, czego chcemy, to możliwość wyboru. Możliwość wyjścia poza monolit układów społeczno-ekonomicznych, które wydają się tak naturalne i niepodważalne, że nie zastanawiamy się nad ich genezą. Nad tym, że ich niepodzielne władanie liczy sobie raptem kilkadziesiąt lat – dawniej relacje obrotu dóbr wyglądały inaczej, a ludzie będący poszczególnymi ogniwami sieci dystrybucji nie byli pozbawieni podmiotowości. Chcemy możliwości alternatywy, możliwości wyjścia z układu rywalizacji i hierarchii w układ współpracy i wspólnoty. Układ, w którym dostawcy i odbiorcy dóbr znają się osobiście, mogą sobie zaufać, a współpraca oparta jest na obopólnych zyskach, a nie wykorzystywaniu jednej strony przez drugą. Brzmi utopijnie, lewacko i anarchistycznie, ale przecież w taki sposób wspólnoty ludzkie funkcjonowały przez tysiąclecia. Z tej perspektywy ruch kooperatyw jawi się wręcz jako konserwatywny – pod warunkiem, że konserwatyzm rozumieć będziemy jako powrót do pierwotnych relacji konstytuujących stosunki międzyludzkie, nie zaś jako obronę istniejącego obecnie status quo (a taką formę przybiera de facto większość ruchów politycznych określających się tym mianem).

Tak, coś się zmienia, a na gmachu globalnego turbokapitalizmu pojawiają się wyraźne rysy, czego dowodzi globalne załamanie się gospodarki obserwowane w ostatnich latach. Ale mieszkając w Łodzi wiem: sypiące się gmachy mogą stać jeszcze wiele lat, będąc niemymi świadkami swojej dawnej przeszłości. Możemy je zrewitalizować, tworząc luksusowe apartamentowce i eksmitując przy okazji lokatorów na bruk. Możemy też zrównać je z ziemią, niszcząc tkankę miejską i tworząc na jej miejsce „nowy wspaniały świat”. Ale możemy też spróbować otworzyć tam świetlicę socjalną, wspólnymi siłami założyć sąsiedzki ogródek, zasadzić drzewa. Powoli wypełniać starą formę nową treścią, nadpisując na niej kolejne znaczenia, działając oddolnie, partyzancko. Próbując tworzyć alternatywne oazy niezależności w starym układzie. Wcześniej czy później zaczną przynosić owoce. 

Artykuł przedrukowany z bloga Autorki, za jej zgodą.

Podziel się opinią:
Pin Share

Comments

comments

About The Author

mm

Autorka jest animatorką kultury, aktywistką i edukatorką ekologiczną, a także łodzianką. Interesuje się refleksją posthumanistyczną w kulturze (zwłaszcza w kontekście praw zwierząt), alternatywnymi rozwiązaniami w obszarze projektowania, ekonomii i relacji społecznych oraz działaniami artystycznymi w przestrzeni miejskiej. Na co dzień pracuje jako koordynatorka projektów w branży filmowej, po godzinach m.in. działa w łódzkiej kooperatywie spożywczej, znajduje domy dla bezdomnych kotów, zajmuje się redesignem mebli i podróżami.

Related posts

Leave a Reply

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *